AKTUALNOŚCI
W samo okienko (100) - Odruch plemienny22.12.2017r.
Człowiek się nie zdążył obejrzeć, a tu proszę - setka pękła przy klawiaturze nie wiadomo kiedy i jak. Któregoś dnia założyłem się z Prezesem, że tylko my dwaj to wszystko czytamy - obaj niejako zmuszeni: ja - bo piszę co wykluje się w inkubatorze myśli, a Prezes - bo zanim opublikuje, to skoryguje co nieco - najczęściej oczywiście daty. Kilka dni temu dostałem SMS barwnej treści: "To już 99 felietonów! Jest pomysł na jubileuszowy? Coś specjalnego ŻĄDAM!". Wiadomo - pewnym ludziom się nie odmawia, a że okres typowo świąteczny i magia gdzieś snuje się w powietrzu, zatem niech to będzie długi, czerwono-niebieski szalik wspomnień pod choinkę 2017. Taki odruch plemienny przy domowym ognisku.

A jak Akademia. Ciężko jest objąć to fantastyczne zjawisko kilkoma zdaniami. Akademię Piłkarską w Debrznie założyliśmy dla dzieci i ich rodziców wraz z Pawłem Władyczakiem przy aprobacie Prezesa "Ludwika" (o tym szerzej dalej), sięgając po pewne wzorce pod Krakowem w Zabierzowie. Przez te ponad pięć lat wszyscy zaangażowani w rozwój Akademii zostali udekorowani m.in. Pierwszym Orderem Uśmiechu, który nie gaśnie na twarzach dzieci marzących o futbolowej karierze lub tylko o radosnej przygodzie w duchu sportu. Łzy cisną się do oka, patrząc na olbrzymią pomoc szeregu rodziców w organizację corocznego pikniku, jak również turniejów świąteczno-noworocznych. Jesteście na medal! Chce się mocno pracować z tymi, którzy nam zaufali i którzy widzą sens w tym ogromnym wysiłku. Będzie co wspominać za kilka dobrych lat, a Akademia jest budowaniem przyszłości zarówno sportowego Debrzna, jak i charakterów poszczególnych dzieci. Nauczą się wygrywać w życiu i wyciągać wnioski z porażek.

B jak "Boruch". Kiedyś głośno skandowano na stadionowej skarpie od strony Ośrodka Wychowawczego: "Krzysztof Borkowski - najlepszym obrońcą Polski!". Nie chodziło tylko o to, że słowa układały się pięknie w rym, ale o fakt, że "Boruch" - jak pieszczotliwie go okrzyknięto - był defensorem wyprzedzającym nieco swoja epokę. Wówczas obrońcy obawiali się wypuszczać poza linię środkową boiska, a jego trudno było "utrzymać na smyczy". Podłączał się często do akcji ofensywnych i zdobywał liczne gole - zwłaszcza po rzutach rożnych strzałem głową, po których kolekcjonował różne tytuły, m.in. "Książę Bądecza" (niech Wam opowie skąd to się wzięło). Psioczyliśmy na niego za każdym, że jak poszedł do przodu, to nie zdążył wrócić, ale cóż... najlepszemu obrońcy kraju się wybacza. "Boruch" jest także jednym ze "skazanych na futbol" w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Dostał "wyrok dożywocia" i po dziś dzień aktywnie działa w piłce, oldboy obwiązany bandażami, z ambicją, która jak magnes ciągnęła go swego czasu ze Śląska na Pomorze, aby przejechać pół Polski i zagrać mecz w ukochanym Debrznie.

C jak Czarne. To słowo z trudem przechodzi mi przez gardło, bo tamten pamiętny sezon 1994/95 i tytuł mistrzowski dający nam awans do czwartego poziomu rozgrywek ligowych został nam sprzątnięty sprzed nosa przez zakulisowe i złodziejskie działania klubu Czarni. Pewnych rzeczy się nie zapomina.

D jak Drapała. Popularny "Bogi" jest dla książkowym przykładem zawodnika o niezłamanej wierze w to, że trener w końcu da szansę pojawić się na boisku. Bogdan Drapała był "wiecznym rezerwowym" pośród bramkarzy, tak jakby to on był Jerzym Dudkiem w Realu Madryt i czekał na słabszą formę Ikera Casillasa. Zapuszcza l korzenie na ławce rezerwowych, ale jak już pojawiła się sytuacja, że może wystąpić w pierwszym składzie, to nie zawodził. Pamiętny mecz w Wyczechach z Sokołem (3:3) i wybroniony nogami rzut karny przez "Bogiego" podkreślał jego status, że można było na niego zawsze liczyć.

E jak Eugeniusz, czyli Gienek Twaróg, z którym tworzyliśmy w dwóch sezonach duet napastników. Jako że był "szybszy od wiatru", to wpędzał obrońców drużyny przeciwnej w zakłopotanie, wyprzedzał ich na kilku metrach jak Struś Pędziwiatr w kreskówkach i oglądali jego plecy. Podobnie jak kilku innych - Gienek był zmuszony szukać życiowej szansy poza Debrznem (zakotwiczył w Kołobrzegu). Początek lat 90-tych ubiegłego wieku nie był nad Debrzynką czasem prosperity. Wyjazd "za chlebem" i szukanie stało się koniecznością, bo tzw. "kuroniówka", czyli zasiłek dla bezrobotnych, nie malowała przyszłości na różowo.

F jak Futbol. Dla wielu - do których nieskromnie się zaliczam - futbol jest wszystkim. Można to rozumieć na różne sposoby i przytykać, że to zabawa dla dzieci i jak człowiek dorasta i zaczyna wyglądać jak Święty Mikołaj - to już raczej nie wypada, że może już lepiej kapcie i przed telewizor. Guzik prawda - wtedy dopiero zaczyna się Twój prawdziwy mecz, gdy nasiąknięty charakterem rywalizacji możesz to przełożyć na najmłodszych adeptów piłki nożnej, podzielić się z nimi doświadczeniem - tym dobrym i tego, co powinni unikać. Dzięki pasji można wiele. Tym bardziej, że takich jak Ty znajdziesz wielu. Zatem nowa ekipa i nowe cele!

G jak Gol. Najpiękniejsze słowo świata, zaraz po "mama" i "tata". Ktokolwiek z Was strzelił gola w mistrzowskim meczu doskonale przypomina sobie to uczucie? jak to opisać?... uczucie uniesienia, tak jak ktoś niewidzialnie doładował Ci baterie i miałeś wrażenie, że możesz biec, biec i biec, szalejąc z radości.

H jak Hrycajewski. Dzięki pozycji na boisku i czarnym kolorze włosów szybko zyskał przydomek "Dasajew", od rosyjskiego golkipera Rinata Dasajewa, który zachwycał między słupkami. Mirek grał długo w juniorach Żagla, był w kadrze województwa, gdzieś tam były próby transferów do Darzboru Szczecinek, zagmatwane nieco jego losy przed trzema dekadami. Fruwał w bramce, efektowne i bezpardonowe interwencje w polu karnym musiały wpaść w oko licznym trenerom. Ale historyjka jest inna do przytoczenia. W latach 80-tych ubiegłego wieku, gdy nadchodził maj, to w szkole podstawowej w Debrznie czuć było rosnące emocje przed zbliżającym się corocznym szkolnym "mundialem". W mistrzostwach szkoły rywalizowały klasy od szóstej do ósmej, czyli 13-15 latkowie. O niczym innym wówczas się nie rozmawiało, tylko o tym wydarzeniu. Nawet przerwy między lekcjami należały do futbolu, bo każdy co żyw leciał na boisko w Ośrodku Wychowawczym, gdzie toczyły się rozgrywki. "Ile jest? Ile było?" - każdy pytał o wynik. Jak dzieci we mgle, jak dzieci bez internetu, którego nie było nawet na kartki... Co z "Dasajewem?" - pytacie. Otóż Mirek - rocznik bodajże 1968 - był swoistym wzorcem z Sevres, czyli, że piłkarz i nauka nie zawsze szły w parze. I zdarzyło się raz, że musiał "kiblować" w siódmej czy ósmej klasie. Jaka radość wybuchła wśród przyszłych kolegów Mirka z klasy, do której miał trafić, bo to oznaczało, że na kolejny szkolny czempionat dostali transfer roku: najlepszego golkipera. Nie wiem czy Mirek był do końca uradowany tą sytuacją, ale co tam - bronił wyśmienicie.

I jak Irek. Jedno z najpopularniejszych nazwisk w kraju: Nowak. Jeden z najlepszych zawodników z rocznika 1974 w Debrznie, któremu udało się przebić do drużyny seniorów i odegrać w niej dużą rolę. "Łapka" i jego niesamowita lewa noga potrafili zakręcić na skrzydle wielu przeciwników. Cieszy fakt, że Irek powrócił kiedyś do gry po kilkuletnim rozbracie z futbolem i stał się mocnym filarem MKS-u. Szkoda, że "zakręt" na którym się znalazł i nie wyrobił, przypadł na jego najlepsze lata zawodnika. Z nim połknęlibyśmy Czarne jak bocian żabę. Po dziś dzień jest jednym z tych, którzy nie zapomnieli, że futbol jest wszystkim.

J jak "Januszek". Kiedyś - być może Krzysiek Horoszkiewicz tego nie pamięta lub nie chce pamiętać - mieliśmy spięcia jak pies z kotem. Jako jeszcze junior trenowałem z drużyną seniorów pod okiem Wieśka Koronowicza (o nim poniżej) w zimowej przerwie w hali MOW i kilkakrotnie ogrywałem Krzyśka, co wprawiało go delikatnie mówiąc - w nerwowy nastrój. Popularny "Januszek" nie był aż tak niesforny jak serialowy bohater, od którego uzyskał przezwisko, ale skopał mnie wtedy nieźle po nogach. Potem już było inaczej, Krzysiek był jak do rany przyłóż i zawiązaliśmy swoisty pakt "jedenastki", tzn. ja wywalczałem rzuty karne, a on zamieniał je na bramki atomowym uderzeniem w środek bramki. Nie cyrkolił się z jakimś technicznym uderzeniem, tylko walił jak z armaty, zostawiając bramkarza drużyny w osłupieniu i sprawdzającego czy ręce ma jeszcze na miejscu. Szkoda, że nie odwiedza nas na meczach oldboyów, bo był jednym z tych, którzy marzyli, aby zagrać na takiej właśnie murawie, jaką dziś mamy w Debrznie.

K jak "Kowal". O bramkarzach mówi się, że muszą być nieco zwariowani, aby stać między słupkami. Na podwórku na bramce zazwyczaj stawialiśmy najmłodszych (bo zawsze znalazł się chętny, aby zagrać ze starszymi) lub najsłabszych. Przecież każdy chciał strzelać gole, a nie je wpuszczać. Czysta Brazylia. Ale jak już taki golkiper okrzepł, to już drogę miał otwartą do grania w klubie. Adam Kowalczyk był jednym - obok wspomnianego wyżej Mirka Hrycajewskiego - z bardzo dobrych bramkarzy nad Debrzynką, z którymi człowiek czuł się bezpiecznie za plecami w meczu... do czasu, gdy coś mu nie przypasowało. Kilka razy rzucał rękawicami i bojkotował wyjście z autobusu na mecz, co nadawało kolorytu spotkaniom wyjazdowym i jest teraz co wspominać, ale kiedy był w sztosie, to wyciągał i wygrywał nam nie jeden mecz.

L jak "Ludwik". Kiedy przed kilkoma miesiącami tygodnik "Piłka nożna" opublikował listę stu najbardziej wpływowych ludzi w polskim futbolu ze świeczką szukałem jego nazwiska i - co gorsza - bez skutku. Czułem się jak ten traper gorączkowo przesiewający piach, aby ujrzeć grudki złota. Nie wiem jak mogli Go przeoczyć, bo nawet osoby w Pomorskim Związku Piłki Nożnej nie raz chcieli "Ludwika" podkupić i ściągnąć do Słupska czy Gdańska. Taki transfer ustawiłby Debrzno na lata, ale On jest nie do sprzedania. Może to zabrzmi jak grana do znudzenia scena z "Misia", czyli łubu-dubu-łubu-dubu, niech nam żyje Prezes naszego klubu, ale jeżeli ktoś z Was nie pamięta swojej daty urodzin lub w której minucie i w jakim meczu strzelił gola lub ujrzał żółtą kartkę, to wiecie kogo zapytać. Poda Wam nawet datę chrztu. Sebastian "Ludwik" Michno uczynił wielu z nas nieśmiertelnymi na kartach historii debrzneńskiego sportu- niczym średniowieczny kronikarz zapisujący każdy występ i występek (gol lub kartka) na odpowiednie konto. Dlaczego "Ludwik"? Zagadka do rozwiązania na Święta.

Ł jak Łepek. Jako dziecko pamiętam jeden z meczów ówczesnego Żagla, w którym Mirek strzelał gola za golem. Minęło kilkanaście lat i miałem szansę zagrać razem z nim w ataku w latach 1992-94. Siał postrach w polu karnym rywali, którzy jeszcze przed pierwszym gwizdkiem sędziego głośno mówili: "Uważać na Siwego!". Zawsze zastanawiałem się jakim cudem nie zrobił kariery na wyższym szczeblu rozgrywek. Kiedyś powiedział mi, że przepuścił okazję, gdy jako 16- czy 17-latek pojechał na Śląsk do kopalni i miał pójść na trening Górnika Zabrze. Nie poszedł. Dlaczego? Sam wie najlepiej. Miałem szczęście grać z nim w jednej drużynie i trzymajmy się tylko tych dobrych chwil.

M jak MKS. Pamiętam jak w 1992 roku nadeszła historyczna chwila i zapadała decyzja nad wyborem nowej nazwy klubu, bo starej - Żagiel - nie można było używać. I tak, i tak relegowano nas do klasy "B", gdzie po roku ze szczęściem wydostaliśmy się jak z głębokiej studni o własnych siłach, bo baraże z Nadziejewem były co najmniej emocjonujące (5:3 i 0:1 przy przestrzelonym rzucie karnym przez rywali i... mojej jedynej zainkasowanej czerwonej kartce pokazanej przez pijanego sędziego). "Jak nie Żagiel, to jak?" - zastanawiali się wszyscy i ówczesne spotkanie przypominało nieco scenę z serialu "Alternatywy 4", gdy wybierano nazwę ulicy na nowo wybudowanym osiedlu. Ktoś zaproponował kolejno: Rapid, Vitesse (oba nawiązujące do szybkości) i Jagiellonka - od tych królewskich mieczy pod murem przy Traugutta. Ktoś inny zaczął od skrótu: "Panowie, wcześniej był Ludowy Klub Sportowy, a teraz ma być Miejski Klub Sportowy i..." i... tyle zostało. Tak jakby wykropkowano miejsce dla decyzji dla przyszłych pokoleń.

N jak Nylec. Trudno jest porównać stratę dwóch takich osób w tak młodym wieku do czegokolwiek. Zarówno Roman jak i Sylwek stanowili trzon MKS-u, a wcześniej juniorskiego Żagla. Sylwek nigdy nie był zmęczony sportem: jak nie futbol, to siatkówka. Przyjaznym okiem patrzył na rozwój Akademii, a teraz jego syn Filip próbuje dorównać tacie w umiejętnościach. Tylko trzymać kciuki, aby był jeszcze lepszy. Tego oczekuje każdy ojciec, aby syn potrafił zmajstrować w życiu więcej i nie tylko z piłką.

O jak Orkan. Ten teren w Gostkowie był dla debrznian zawsze piekielnie trudny i wiąże się z szeregiem anegdot wartych przypomnienia. Jedna z nich dotyczy naszej potyczki w sezonie 1993/94, gdy dostaliśmy solidne bęcki, na które nie zasłużyliśmy. Adam Kowalczyk zamknął się w sobie i nie wyszedł na mecz, co dało szansę Krzyśkowi Borkowskiemu na debiut w roli bramkarza (obronił nawet karnego!). Stare boisko w Gostkowie było krótkie i dość wąskie, co zawsze wytrącało nas z gry i jakoś nie mogliśmy sobie poradzić. Aż do sezonu 1999/2000, gdy wreszcie uciszyliśmy Orkan wygraną u nich 2:1. Druga opowiastka dotyczy meczu, na który się napaliłem jak szczerbaty na suchary, przyjeżdżając z Holandii. Byliśmy wówczas jak Juliusz Cezar i jego Veni-Vidi-Vici. Przyjechaliśmy, zobaczyliśmy i zwyciężyliśmy nie wychodząc na nowy plac gry, gdzie rosnąca trawa przypominała bardziej pole ryżowe i wystające tu i ówdzie źdźbła. Orkan nie miał aktualnych badań lekarskich i przegrał walkowerem. A tak chciało mi się wtedy grać...

P jak Pasja. Potrzebujesz jej w życiu, bo tylko ona gwarantuje, że masz cel, który Cię napędza. Ludzie bez pasji snują się jak cienie bez ciała. "Kiedy robisz coś z pasją, to czujesz że płynie w Tobie rzeka" - to zaczerpnięte z książki tureckiej autorki Elif Shafak "Uczeń architekta". Odkryj w sobie pasję, która jest cenniejsza niż złoto.

R jak "Rijkaard". Gdybyśmy kiedykolwiek wylecieli na obiecany wielokrotnie zimowy obóz przygotowawczy na Cypr, to z Ryśkiem Koronowiczem zajmowalibyśmy pewnie ten sam pokój. "Rijkaard" strofował mnie jako juniora, potem bacznie śledził moje poczynania w Sparcie Złotów, a następnie był najbliższym kompanem w drużynie seniorów MKS-u. Zatem można wywnioskować, że nic w tym przypadkowego, że najlepsze podanie jakie od niego dostałem miało miejsce w pucharowym pojedynku ze Stalą Jezierzyce przy stanie 0:1 w 81 minucie. Po kilkudziesięciometrowej wrzutce uderzyłem głową, padło wyrównanie i lawina kibiców spadła ze skarpy. Super asysta, która nadal tkwi w pamięci. Takich rzeczy też się nie zapomina.

S jak Szatnia. Jej tajemnic się nie zdradza nawet, gdyby groziły tortury i ktoś chciał rozciągać Cię na kole lub częstować prądem przez elektrody na jajkach. Zapach szatni, jej atmosfera przed i po zwycięskim meczu jest tym, za czym się tęskni, czego brakuje. Czujesz się jak rozbitek na morzu, czekający z otwartymi ramionami na przypływ adrenaliny.

T jak "Tomaszek". Wodzirej podczas podróży autokarem na mecze wyjazdowe. Jego przebój "Łapiemy muchy w paluchy" potrafił rozprężyć niewidoczne napięcie przed zawodami. Nawet ci, co namiętnie grali w karty, uśmiechali się pod nosem. Tomasz Trossowski był drugim najlepszym zawodnikiem z rocznika 1973. Bardzo dobre warunki fizyczne, grał na takiej samej pozycji jak Marcel Desailly i nieco go przypominał wysoką posturą. Popularny "Tomaszek" bawił towarzystwo, ale w meczu dawał jeszcze większą radochę, gdy piłka po jego silnych uderzeniach lądowała w siatce. Osiadł niedaleko w Sępólnie Krajeńskim. Tak blisko i tylko szkoda, że odwiedza nasze oldboyowe turnieje tak rzadko.

U jak "Ucho" i wcale nie Prezesa. Romek Zembrzycki, czyli kumpel ze szkolnej ławki. To jeden z tych obdarzonych przez Boga talentem do piłki, czym wyróżniał się już w podstawówce. Obowiązkowa służba wojskowa zabrała nam z życiorysu dwa lata wspólnej gry w MKS-ie. Przyjeżdżał na przepustkę z Drawna i jechał z nami na mecz, czując olbrzymi głód futbolu. Zbyt szybko - jak dla mnie - zawiesił buty na kołku.

V jak VfL. Z lekkim niedowierzaniem nadal patrzę na to, że Akademia z Debrzna ma stały dostęp do trenerów z niemieckiego VfL Wolfsburg, którzy uważają czyniony przez nas progres w wychowywaniu młodych talentów za przykładowy dla innych miast i miasteczek w Polsce. Kiedyś kupowało się niemiecki tygodnik "Sport Bild" dla wycinania obrazków, a teraz proszę - obozy, staże piłkarskie w mieście "Wilków" z Bundesligi. Warto marzyć, bo z jednej strony marzenia są za darmo, a z drugiej - naprawdę się spełniają.

W jak Wietek. Wiesiek Koronowicz, brat Ryśka, jest jednym z tych, którzy pomaszerowali w świat i na piłkarskiej mapie znaleźli kilka skarbów. "Wietek" grywał jako obrońca i emanował ambicją. W sezonie 1990/91 został chyba najmłodszym trenerem Żagla w historii i wprowadził debrznian do klasy okręgowej po rywalizacji z Jantarem II Ustka. Potem spotkaliśmy się w Gorzowie, gdy on był studentem, a ja akurat ze Spartą Złotów przyjechałem na mecz z Wartą. Jako zawodnik i trener największe triumfy święcił chyba w Czarnych Witnica. Bardzo pomocna postać, która pozytywnie wpłynęła na moje podejście do futbolu.

Y jak Yeti. Kultowa postać z Krainy Śniegu, której nikt nie widział. Synonim czegoś niespotykanego i trudnego do zidentyfikowania. I właśnie jedną z niespotykanych rzeczy było to, że ilekroć grało się na wyjeździe, to naprawdę trzeba było się natrudzić, aby wygrać pojedynek. Stronnicze sędziowanie było nagminne i prowadzone bez jakiegokolwiek zażenowania. Jak to się mówiło - gospodarzom pomagały nie tylko ściany. Nikt ich nie widział, ale odnajdywał w końcowym rezultacie meczu.

Z jak Zbychu. Przypominał charakterem nieodżałowanego Janusza Wójcika i jego hasła "Jedziemy z frajerami!". Zbigniew Sadowski, po prostu Zbychu, został wyczarowany niczym królik z kapelusza na początku 1995 roku, gdy zostaliśmy bez trenera. Pamiętam nasze pierwsze spotkanie w dzisiejszym Centrum Kultury, gdy go nam przedstawiono i zapytano, czy akceptujemy jego kandydaturę. Otrzymał nominację, ale prawdą jest, że wielkiego aplauzu nie było, bo nikt go do końca nie znał. Wkrótce jednak wszyscy przekonali się, że idealnie wpasował się w ekipę: jego pewność i charakter zdobywcy był zaraźliwy. Nie przebierał w słowach, trudno go było nazwać erudytą, ale piłka nożna to nie jest konkurs dla krasomówców. Potrafił zmotywować i jednocześnie umiejętnie rotował składem, bo w tamtym okresie bólem głowy coacha był nadmiar zawodników do gry: od młodzieżowca po doświadczonego piłkarza. Gdybyśmy mieli konferencje prasowe po meczach, szybko dostałby ksywę "Mourinho" od dziennikarzy. Za jego czasów MKS odniósł największe sukcesy, licząc choćby tylko wywalczone awanse.

Ź jak źdźbło trawy. Trawa - ba! - niczym perski dywan rozciągający się obecnie na arenie MKS-u spędzał sen z powiek przez dekady. Człowiek mógł zapomnieć o spokojnym rozgrywaniu piłki w linii obronnej, precyzyjnej wymianie podań, bo nierówność boiska dyktowała sposób gry. Dzięki temu trzeba było być podwójnie skoncentrowanym, wypatrywać gdzie piłka spadnie, jak się odbije, aby ją odpowiednio przyjąć, poprowadzić lub odegrać, mieć oczy dookoła głowy. A teraz z przyjemnością można robić wślizgi, po których kiedyś co niedziela zostawał strup, regularnie odnawiany. Tylko grać!

Ż jak Żagiel. Tak romantycznej nazwy klubu nie spotkałem nigdy dotąd. Ktoś kto ja wymyślił, powinien dostać debrzneńskiego Nobla i to z miejsca, bez zastanowienia. Gdybyśmy grali w ekstraklasie dziennikarze pływaliby w uniesionych tytułach: "Niezłamany Żagiel na czele", "Wiatr w Żagiel i kolejne zwycięstwo", itd. Jak zapytałby klasyk: "I komu ta nazwa przeszkadzała?".

PS. Alfabet ma ograniczoną liczbę liter, stąd też niczym dziadek czy wiewiór miałem ciężki orzech do zgryzienia przy wyborze bohaterów. Jeżeli będzie życzenie, to druga odsłona wspomnień za rok z innymi postaciami.

(© arek.lewenko@interia.pl),

::  Copyright © 2003-2024 MKS Debrzno  ::  Web design by Robert Białek  ::  Wszelkie prawa zastrzeżone  ::